Bo instytucje uniwersytetu renesans rozpoczął niszczenie a oświecenie całkowicie zniszczyło, zniszczyło w ogóle sens nauki i zdobywania wiedzy. W pięknych czasach średniowiecznych każdy uniwersytet musiał mieć katedrę teologii i to było najważniejsze a reszta była dodatkiem bo cała nauka była drogą do poznania Boga i zbawienia. A teraz w tych wstrętnych ciemnych wiekach zacofania liczą się tylko statystyki, wizytówki(a na nich jak najwięcej skrótów), znajomości, publikacje. Oczywiście przemówienia muszą być pełne "fachowego" języka, niezrozumiałe nawet dla znawców tematu, a im bardziej zagmatwane i "fachowe" tym lepiej, bo nie liczy się czy ktoś coś przekaże tylko czy mówi "mądrymi" słowami, "mądrym" językiem.
Niby jak, skoro nie jest to rozmowa a monolog płynący 'z góry' (od hierarchii do parafian) ?
Spójrz na treść listów pasterskich redagowanych przez biskupów (ich kancelarie).. przecież oni nie potrafią prostym językiem pisać :) !
Dlaczego tak jest ?
Bo w zasadzie nie rozmawiają! Tylko odczytują swoją wolę, informacje itd..
Relacja prawie feudalna występuje.
Skieruj własne słowa/uwagi do swojego do biskupa.. i zobacz czy uda Ci się nie poprzedzać ich przyjętą bizantyjką tytulaturą typu: Wasza Eminencji.. Wielce Czcigiodny... dr.. Dasz radę ? ;)
"Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź dźwięcząca albo cymbał brzmiący I gdybym miał dar proroctwa, znał wszystkie tajemnice i posiadł wszelką wiedzę, i miał całkowitą wiarę, taką, iżbym przenosił góry, a miłości bym nie miał, niczym jestem"
Czy trzeba tytułów naukowych, kapłanów do tego aby je zrozumieć ????
Od tysięcy lat niektórzy kapłani odwodzą ludzi od tego co najpiękniejsze poprzez zasiewanie jakiś niuansów teologicznych, obrzędów itd.
Oni powinni służyć ludziom głównie poprzez czytanie Słowa Bożego i rozdawanie ludziom Biblii.
Oczywiście nie zależy im na tym. Będą cały czas ukrywać piękno Bożych słów, gdyż w ten sposób zdemaskują sami siebie, gdyż w zdecydowanej większości ich ta cała teologia stoi w sprzeczności z Bogiem, bo diabeł jest najlepszym teologiem
Tutaj chodzi przede wszystkim o kompletną zmianę języka:
a) 99% księży ma identycznie tą samą dykcję. Mam nieodparte wrażenie, że kleryków w seminariach uczy się wymowy zupełnie bez jakiegokolwiek rozeznania, jak to rzeczywiście powinno wyglądać. Chyba każdy zauważył, że istnieje taki "księżowski" sposób wypowiadania się - tu nawet nie chodzi o dobór słów, ale o intonację, modulowanie głosu, budowanie napięcia. Jest to maniera powtarzalna wśród księży i zarazem taka bezosobowa. Ogólnie rzecz biorąc - koszmarnie nudna, usypiająca i sztuczna. Nie każdy może być żywiołowym mówcą, ale słysząc kolejnego tak samo mówiącego księdza od razu mam w głowie akwizytorów, którzy ledwie liznęli podstaw NLP i klepią te same formułki, tym samym tonem.
b) Za duży udział formy w stosunku do treści. Księża księżmi - ale weźmy na tapetę, czy to listy pasterskie, czy to język pism kościelnych. Stał się hermetyczny i w swym niby wymuskaniu i wypracowaniu ledwie komunikatywny w nawale "pochylania się z troską", "czuwania" nad czymś i całego tego bla, bla, bla, które jest wyłącznie ozdobnikiem.
Język Kościoła jest czasem bezgranicznie niestrawny - doktor gada do profesora, profesor do biskupa, biskup do księdza, ksiądz do wiernych w sposób, w którym figury stylistyczne są i oklepane, i nieraz zajmują więcej tekstu, niż rzeczywisty przekaz. Treści mało a dialogu ani troszki. Po prostu nieraz mało strawny monolog, który ma udawać wyrafinowany język pozornego kontaktu z odbiorcą. Gdzieś tam ksiądz deklamujący, jak automat, gdzieś tam wierni a faktycznie nie ma żadnego kontaktu. Każdy ogrywa jakąś swoją rolę na zasadzie rozpędu, tradycji i przyzwyczajenia a wszystko to samotne wyspy z nikłym ze sobą porozumieniem.
Owszem można powiedzieć, że są świetni teologowie, rekolekcjoniści, księża potrafiący nawiązać kontakt, zainteresować - ale to działa wśród JUŻ przekonanych. I to wśród drobnej garstki już przekonanych. Nie ma się co łudzić - dla większości wiernych bycie właśnie wiernymi to WYŁĄCZNIE kwestia tradycji i tak naprawdę przyzwyczajenia. Niezależnie od tego, czy ksiądz coś i co w ogóle mówi, ludzie wrastający w określonej kulturze, z tak naprawdę pewną presją środowiska, będą wynikiem tego środowiska. Faktycznie bezwolnym.
Kościół ma bardzo nikłe pojęcie o tym, że ma niesamowity problem komunikacyjny. On mówi zupełni innym językiem, niż społeczeństwo jako takie. A społeczeństwo już jest pozbawione w większości duchowych niepewności, faktycznie atawistycznych lęków, czy pytań egzystencjalnych. I można sobie mówić, ile się chce, że to efekt szybkiego życia, pogoni za pieniądzem, czy permisywizmu - to niczego nie zmieni. Gadanina pozostanie gadaniną.
Kościół ma mikre szanse na sprostanie nawet prościutkiemu racjonalizmowi - faktycznie nie podejmując dialogu z pozycji poczucia własnej racji i rangi, albo mówiąc hermetycznym językiem estetycznej abstrakcji, która nie trafi do człowieka posługującego się komunikatami profanum.
Dwa lata temu byłem na pewnym zjeździe, wśród zaproszonych gości jeden ksiądz biskup. Księdza biskupa przywiózł szofer, ksiądz biskup strzelił miłą, ładną, poczciwą mowę, myląc nazwę firmy, która zjazd organizowała, poopowiadał z 5 minut a jedyne, co z tego wynikało to "Wesołych Świąt". Niestety bardzo często niewiele więcej wynika z kościelnej mowy, zwykle "przyozdobionej" w beznamiętny ton i "kwiecistość stylu gęsto przetykanego wyszukanymi słowy" a raczej tego stylu próby...
Kto odbył studia teologiczne, ten wie, na czym polega studiowanie Biblii... Niezmiennie uważam, że jest ono księżom potrzebne, wręcz niezbędne. Ta formacja intelektualna przygotowuje ich do podjęcia różnych działań duszpasterskich... Wiadomo, ze Boga najlepiej poznaje się na kolanach, jednak przypatrzmy się wielkim ludziom Kościoła. Myślisz, ze dorobek JPII byłby taki bez odpowiedniej formacji intelektualnej odbytej przez studia? Albo to, co zostawiła nam Edyta Stein, Prymas Wyszyński?? Jak ta ich formacja przyczyniła się do rozumienia zjawisk panujących w świecie? Czy my potrafimy to wykorzystać???
Chodzi mi o to, by w którymś momencie nie doszło do pomieszania, i by nauka nie stałą się celem, i te wszystkie tytuły, osiągi akademickie... Cel jest jeden - jak najwięcej dusz przyciągnąć do Boga.
Wyłapałam coś ważnego z Twego komentarza: "ale to działa wśród JUŻ przekonanych". Często też mam takie wrażenie, które przechodzi powoli w przekonanie...
Kościół musi być też dla tych, którzy poginęli, chodzą, bo tak trzeba, ale bez przekonania, bez zrozumienia...
Nad tymi się należy pochylić i już zupełnie inaczej do nich mówić... Zaawansowana ciężka teologia tylko na uniwersytecie, prości nie zrozumieją z tego nic.
Ale niestety hierarchowie to są tacy Janowie którzy zapomnieli czasy kiedy Jasiami byli. Znam księży którzy są prości i w prosty sposób mówią, pomimo gigantycznej wiedzy jaką posiadają. Nie wiem czy jest to powiązane ale to księża którzy pracują z młodzieżą. Ze mną rozmawiają inaczej, z moimi znajomymi inaczej a z ludźmi z którymi tak trzeba w sposób naprawdę prosty i elementarny. Może dlatego że po prostu z takimi ludźmi mają kontakt na co dzień a hierarchowie na co dzień są we własnym gronie i rozmawiają tylko ze sobą, swoim "mądrym" językiem, wychwalają się ale sensu w tym nie ma żadnego. Potrzebna jest zarówno edukacja jak i praca w otoczeniu ludzi prostych, niewykształconych, wtedy ksiądz będzie naprawdę skałą na której można się oprzeć i która nam pomoże w drodze do zbawienia
W Sumerze bogiem lunarnym był Nanna, który w Babilonie przybrał imię Sin. Był on ukochanym dzieckiem pary bogów stworzycieli. Wyobrażano go sobie jako dojrzałego mężczyznę z długą brodą, ale symbolicznie przedstawiano jako byka. Ogromnego doskonałego byka, czasem z ludzką twarzą. Później byka zastępuje smokopodobne zwierzę towarzyszące bogu Księżyca.
Rogi byczka księżycowego były wygięte tak jak leżący sierp wschodzącego nad ziemiami Sumeru Księżyca i to on był głównym symbolem tego boga. Dokładnie taki sam jak ten którego używają dzisiaj muzułmanie.
Innym symbolem Sina była łódź przypominająca sierp księżycowy, którą poruszał się ten bóg po niebie. Nanna/Sin to bóg mądrości i ładu. Był także tym, który daje wzrost roślin tym, który daje kiełkowanie ziarnu, początek urodzajowi i życiu, który ma miejsce w ciemności. Jego liczbą było 30, tyle ile dni liczy miesiąc księżycowy.
To Nanna był według starożytnych Sumerów ojcem boga słońca Utu i bogini Innany, której przypisana była planeta Wenus.
Babiloński bóg księżyca Sin był tatą boga słońca Szamasza i bogini Isztar, jej planetą była…. Jak myślicie która?
Tak, Wenus!
Mamy więc na terenie między Tygrysem, a Eufratem trwający tysiąclecia kult tego samego boga Księżyca. Imię mu się zmienia z Nanny na Sin, zwano go wtedy również Zuen. W hymnach na jego cześć nazywano go „ozdobą niebios”. Reszta pozostaje bez zmian. Dalej jest on uważany za ojca boskiego rodzeństwa Słońca i Wenus. Główne sanktuarium tego boga stało w Ur, choć to w Harranie mu dorówna sławą w VI w. p.n.e. tuż przed tym nim dobiegnie końca panowanie Babilonu nad światem.
Do harrańskiej świątyni będą pielgrzymować czciciele Księżyca jeszcze przez osiem wieków. Chęć odwiedzenia sanktuarium przypłaci życiem cesarz Karakalla w 53 r. p.n.e. W 382 r. n.e. cesarz Teodozjusz kazał zburzyć Ehulhul, co znaczy Dom Radości, świątynie boga Sina, wprowadzając tak nowe porządki i narzucając wiarę w innego Boga. Takie metody nigdy nie sprawdzały się więc i tym razem niewiele z tego wyszło dobrego.
Wielu władców panujących w Mezopotamii było gorliwymi czcicielami Księżyca. Oddawał mu cześć i poświęcił swoją córkę, by była kapłanką w świątyni Sina w Ur nie kto inny tylko sam Sargon I. To jeden z największych władców starożytnego świata. Jego imię znaczy „król zgodnie z prawem” lub „prawowity król”.
Żył on i panował na przełomie XXIV i XXIII w p.n.e. był twórcą pierwszego znanego nam imperium. Zajmowało ono cały teren między Tygrysem i Eufratem oraz okoliczne ziemie na wschodzie – dzisiejszy Iran i zachodzie, aż po tereny dzisiejszej Syrii. Jego stolicą było miasto założone przez niego które nazwało się Akkad.
Teren, który podbił i na którym zbudował swoje imperium pasuje jak ulał do tego fragmentu Księgi Genesis 10,8-12:
” Kusz zaś zrodził Nimroda, który był pierwszym mocarzem na ziemi. Był on też najsławniejszym na ziemi myśliwym. Stąd powstało przysłowie: Dzielny jak Nimrod, najsławniejszy na ziemi myśliwy. On to pierwszy panował w Babelu, w Erek, w Akkad i w Kalne, w kraju Szinear. Wyszedłszy z tego kraju do Aszszuru, zbudował Niniwę, Rechobot-Ir, Kalach i Resan, wielkie miasto pomiędzy Niniwą a Kalach.”
Czy Sargon I Akkadyjczyk to ta sama postać co biblijny Nimrod ?
Możliwe, wielu tak uważa.
Kolejnym wielkim czcicielem Sina był ostatni władca Babilonu Nabonid. Swoje oddanie harrańskiej świątyni tego boga przypłacił konfliktem z kapłanami Marduka. Nie warto zadzierać z klerem jak uczy historia. Zwłaszcza z kapłanami znanej świątyni, których nic tak nie wyprowadza z równowagi jak utrata kasy. No i król doigrał się. Konflikt ten był jedną z przyczyn poddania Babilonu Cyrusowi i końca imperium babilońskiego.
Nim jednak ślad po Nabonidzie zniknął, król ten odnowił liczącą już 2 tysiąclecia świątynie w Ur, a idąc śladem Sargona I, własną córkę ustanowił kapłanką boga Księżyca w tym mieście. Jak na gorliwego czciciela przystało, król dopilnował by wszystko co miało związek z pracami budowlanymi odbyło się jak należy, a to znaczy, że towarzyszyły temu prorocze sny, wróżby mówiące co jak i kiedy robić. No, a co najważniejsze wszystko odbyło się, według snów, z poparciem boga Marduka. To boskie poparcie było Nabonidowi bardzo potrzebne, by nie zaogniać i tak napiętej jak struna relacji z babilońskimi kapłanami Marduka.
Oddanie Sinowi król zawdzięcza swojej matce Adad-guppi, która była czcicielką i sługą – jak sama się określała – Sina. Nazwała go królem bogów nieba i ziemi. Ciekawie, biorąc pod uwagę fakt, że był on wielkim bogiem ale jednak jedynie jednym z kilku bogów, nazwijmy ich głównych, którym oddawano największą cześć.
Wróćmy jeszcze na chwilę do odbudowy świątyni Sina w Ur, za którą zabrał się ostatni król Babilonu.
Starał się zrobić wszystko bardzo drobiazgowo według przepisów i nakazów kapłanów i boga. Modlitwy, wróżby, ofiary i wszystko inne było robione po to by bogowie wskazali mu oryginalne plany i fundamenty budowli. Nie chciał popełnić błędu swego wielkiego i nadgorliwego w szybkim budowaniu poprzednika, króla Nabuchodonozora, który pomimo braku takich wyraźnych nadnaturalnych wskazówek świadczących o aprobacie bogów zabrał się za odbudowę. Praca szła mu szybko. Tyle, że jego budowla choć okazała i lśniąca niebieską glazurą cegieł zawaliła się po 45 latach. Ta katastrofa budowlana była według współczesnych mu dowodem, że nie miał aprobaty Sina.
Nabonid ją miał. Odnalazł fundamenty naramsinowej budowli (Naramsin to wnuk Sargona I). Nim zabrał się za stawianie nowych murów zrobił to od czego należało zacząć, a mianowicie od obrzędów oczyszczenia miasta i fundamentów. Jego budowla stała o wiele dłużej niż ta poprzednika ale w końcu i ją przysypał piach. Świątyni nie ma, a sierp księżyca jest nadal głównym symbolem całego regionu. Sierp księżyca obrali sobie za symbol muzułmanie.
Na koniec pewna ciekawostka.
Co jeszcze łączy starego boga Sina z islamem ?
Epilepsję uznawano za dotknięcie ręki boga Sina. Na epilepsję cierpiał Mahomet i to podczas ataków drgawek miał wizje które dały początek islamowi.
Polska to "kosmos" ! To coś cudownego ! I świętego, bo uświęconego przez Zbawiciela !
Tak jako mię widzicie, choć mam na łbie rogi,
I twarz nie prawie cudną, i kosmate nogi:
Przedsięm uszedł za Boga w one dawne czasy,
A to mój dom był zawżdy, gdzie najgęstsze lasy.
Aleście je tak długo tu w Polsce kopali,
Żeście z nich ubogiego Satyra wygnali;
Gdzie spojrzę, wszędy rąbią, albo buk do huty,
Albo sosnę na smołę, albo dąb na szkuty
Powyższe to fragment utworu Jana Kochanowskiego zatytułowanego
„Satyr albo dziki mąż". Jego treścią i próbą jej interpretacji
zajmiemy się w jednym z kolejnych rozdziałów, teraz zaś chciałbym,
byśmy zwrócili uwagę na frazę: „Gdzie spojrzę wszędy rąbią, albo buk
do huty...". Buk do huty? Czyli w stuleciu XVI istniały w Polsce jakieś
huty, o czym uczniów szkół ponadpodstawowych nikt zdaje się nie informuje
do dziś, a pewnie i o studentach także zapomniano. Jan Kochanowski
przejął taką hutę od brata i czerpał z niej dochody, rąbiąc buki w lasach
nieopodal Sycyny i Zwolenia. Zakładam, że one wtedy tam rosły, bo dziś
już na pewno nie rosną. Buk do huty? Huta, jak sama nazwa wskazuje,
huczy. Może więc, dziedzicząc hutę, Jan Kochanowski stal się przemysłowcem
na nie małą wcale skalę? Może wcale nie był piewcą sielskiego życia,
jak nam to wmawiają uporczywie w szkole? Może wcale takiego życia nie
lubił? Jego zaś sielskie utwory to tylko propaganda i jakbyśmy to dziś
powiedzieli - copywriting? Nie wiem. Był w każdym razie mistrz Jan właścicielem huty. Kiedy podróżujemy
po Polsce, napotykamy po drodze miejscowości o nazwach takich jak Huta
właśnie albo Kuźnica, albo Bania lub Hamernia. Co oznaczają te nazwy?
Otóż oznaczają one nie mniej nie więcej tylko to, że w każdej z tych miejscowości
był ośrodek wytwórstwa przedmiotów ze stali i innych metali,
a do tego w niektórych - tych co mają w nazwie słowo „bania" - istniała
jeszcze kopalnia kruszców lub rudy. Kiedy policzymy, ile tego jest, musimy
się zastanowić poważnie, czy czasem nas nie oszukują w szkole, mówiąc,
że epoka przemysłowa rozpoczęła się w stuleciu XVIII. Myślcie sobie co
chcecie, ale ja jestem przekonany, że oszukują. Jestem tego pewien, a pewność
tę czerpię stąd, że tak mi powiedział znajomy historyk - na całym
Uniwersytecie Warszawskim jest tylko jeden pracownik naukowy zajmujący
się historią gospodarczą. On pewnie wie jak było, ale nie może wiedzy
tej propagować, bo stereotyp skamieniał tak jak lody na Antarktydzie i nie
można go skruszyć. Oczywiście on skamieniał tylko w Polsce, bo historia
i literatura historyczna w Niemczech czy Czechach radzi sobie z tym stereotypem
świetnie, choćby już przez sam fakt swobodniejszego dostępu do
źródeł i mniejszej presji otoczenia wywieranej na autorów. Nie wiem, jak
tam jest z hierarchią na uczelniach i respektowaniem jej stopni, ale myślę,
że także dużo swobodniej.
Tak więc wielki przemysł metalowy eksplodował w Europie na przełomie
stulecia XV i XVI. Zaraz to udowodnimy, posługując się poezją
i fragmentami podręczników specjalistycznych z tamtych czasów, między
innymi wspomnianą już księgą „De re metallica" autorstwa Georga Agricoli.
Zacznijmy jednak nasze rozważania od drugiego końca czyli od produktu
finalnego ówczesnego przemysłu stalowego. To znaczy od zbroi i jej
przeznaczenia czyli wojny.
Stulecie XV oglądało wojny we Włoszech, wojny polsko-krzyżackie,
wojnę róż i wojnę stuletnią, która ani myślała jeszcze wygasnąć. Stulecie
XVI rozpoczyna się wojną w Mołdawii, konflikt polsko-krzyżacki tli się
nadal, walczą książęta na Śląsku, Litwa walczy z Moskwą. Do prowadzenia
każdej z tych wojen potrzebna jest stal i żelazo. W bitwach coraz większą
rolę zaczyna odgrywać piechota. Piechota ta posługuje się specjalną taktyką
i ma wyspecjalizowane uzbrojenie. Ono nie różni się mocno od uzbrojenia
jazdy, jest właściwie takie samo, z tym, że piechur przełomu XV i XVI
wieku zaopatrzony jest w dużą, malowaną tarczę - pawęż. Jego bitewny
rynsztunek to stalowy hełm, nierzadko stalowa zbroja płytowa i broń zaczepna.
Jezdny ma także na sobie zbroję płytową. W ręku zaś dzierży broń
zaczepną - kopię, miecz lub topór. Wszystko to wykonane jest w specjalistycznych
warsztatach płatnerskich, takich jak ten, którego właścicielem
był mistrz Klemens, człowiek spoliczkowany przez Andrzeja Tęczyńskiego. Aleksander Bołdyrew, autor książki „Produkcja i koszty uzbrojenia w Polsce
w XVI wieku" podaje, że w pierwszej połowie stulecia XVI w Krakowie
płatnerze nie mieli własnej organizacji cechowej, zrzeszeni byli w jednym
cechu wraz z innymi majstrami pracującymi w metalu. Nie musieli także
- j a k o płatnerze - wykonywać pracy mistrzowskiej. Charakterystyczną cechą
ich zawodu były ścisłe kontakty i powiązania z magistratem i zamkiem.
Mieli po prostu stałe zlecenia na konserwację broni i elementów ochronnych
zbroi pachołków miejskich i ludzi starościńskich. Takim właśnie człowiekiem
był mistrz Klemens - miał znajomych wśród rajców, którzy zlecali
mu robotę i za nią płacili.
Najwięcej płatnerzy pracowało oczywiście w konurbacji krakowskiej,
w takim dla przykładu Sandomierzu było ich tylko dwóch, a w Tykocinie
na Podlasiu tylko jeden. W Poznaniu płatnerze byli nieco inaczej zorganizowani
i musieli wykonywać majstersztyk, żeby wyzwolić się na mistrza.
W Warszawie, pisze Bołdyrew, w latach 1576-1600 działał tylko jeden
warsztat płatnerski, a w Gdańsku dwa lub trzy, ale zostały zamknięte
w roku 1600. Ich właściciele zmarli. We Lwowie było czterech płatnerzy,
a w Łowiczu przy dworze biskupim - jeden. Jeśli spojrzymy na ten ogromny
kraj, jakim była Rzeczpospolita polsko-litewska widzimy, że tych warsztatów,
jeśli nie liczyć zagęszczenia wokół Krakowa, jest nieco zbyt mało.
A zbroje przecież były potrzebne, bogaci magnaci posiadali nieraz po kilka
kompletów zbroi, tak więc rynek istniał. Istniał jednak także i import znakomitych
zbroi płytowych z zagranicy, początkowo z Mediolanu, a później
z Flandrii oraz Niemiec - głównie z Augsburga. Najsłynniejszym ośrodkiem
produkcji zbroi płytowych był Mediolan. Wytwarzano tam prawdziwe arcydzieła
sztuki płatnerskiej wiązane zwykle z nazwiskami takich mistrzów
jak Filip Negroli, Gian Battista Sarabagli i Luca Piccina oraz Pompeo delia
Chiesa. Zbroje takie sprowadzano z Włoch lub produkowano na miejscu
według włoskich wzorów.
Wyprodukowanie wojennego rynsztunku wymagało stali, ta zaś występowała
w postaci rud na powierzchni ziemi lub nieco głębiej pod nią.
Eksploatacja tych rud oraz zapotrzebowanie na żelazo i stal czyli stop żelaza
z węglem spowodowało gwałtowny rozwój metalurgii w XV i pierwszej
połowie XVI wieku.
W początkach XVI stulecia pogranicze polsko-śląskie, czyli dzisiejszy
Górny Śląsk i Opolszczyzna, było nasycone warsztatami odlewniczymi, hutami,
kopalniami i siecią dróg służących do transportu wyrobów stalowych
i ku wygodzie podróżnych. Pomiędzy rzeką Ścinawą na zachodzie, a Wartą
na wschodzie, pomiędzy Częstochową na północy a Katowicami na południu
istniało w owym czasie 77 hut, hamerni, kuźnic. Wszystkie te nazwy
oznaczały to samo - ośrodek produkcji półproduktów stalowych. Słysząc nazwę „kuźnica", czytelnik przyzwyczajony do interpretowania historii poprzez
wizję filmowców, widzi palenisko i dwóch kowali tłukących młotkami
w podkowę. Przytoczmy więc dokładny opis kuźnicy czynnej u zarania
doby nowożytnej....
...Oto kuźnica. W kuźnicy zaś: kościół, browar, karczma, 13 domów dla
robotników i dalsze w budowie. Do tego duży staw i nowy, który ma założyć
na nowym spiętrzeniu rzeczki nastający właśnie posesor. Koszt remontu kuźnicy 1500 złotych polskich. Szaleństwo. Przypomnijmy, że według Fryderyka
Papee koszt utrzymania tysiąca jezdnych okutych w blachę produkowaną
w kuźnicy to 24 tysiące złotych dukatów. Inwestycja kosztowna,
ale zwróciła się na pewno w bardzo krótkim czasie. Podobną kuźnicę odziedziczył
Jan Kochanowski, piewca spokojnego życia na wsi.
Przypomnijmy - 77 takich warsztatów, nie licząc kopalń, odkrywek,
zwykłych kuźni i strzech rzemieślniczych położonych było na pograniczu
polsko-śląskim, z tego większość znajdowała się w księstwie Opolskim, którym
na początku wieku XVI władał Jan II Dobry, brat zamordowanego
w Nysie Mikołaja.
Pora na kilka słów o surowcu, który przerabiano w kuźnicach zwanych
także hamerniami. Ruda występowała w Polsce na pograniczu śląskim,
w okolicach Kielc, a także w Małopolsce i na Mazowszu. Dwa najstarsze
ośrodki wydobycia i przerobu rudy darniowej i bagiennej znajdują się
w Polsce w Górach Świętokrzyskich właśnie i na Mazowszu. Ten drugi ośrodek
nie był czynny w czasach nowożytnych. Rudę wydobywano tu w pierwszych
wiekach naszej ery i czynili to prawdopodobnie Celtowie. Hutnictwo
nowożytne to hutnictwo małopolskie i śląskie, a także w mniejszym stopniu
wielkopolskie.
Ruda, którą pozyskiwano, leżała wprost pod darnią lub zalegała w bagnach.
Jej przerobienie na surówkę nie było proste i wymagało instalacji,
które dawniej nazywano dymarkami. Nie dawały jednak one pożądanej
i zadowalającej jakości wyrobów, piece więc zmodyfikowano i budowano
na wzór włoski. Z Włoch bowiem pochodzili pierwsi nowocześnie pracujący
w Polsce hutnicy, a i po naukę hutnictwa jeździło się wówczas do Italii,
a konkretnie do Padwy. Był tam Jan Kochanowski, ale w celach innych niż
tutaj opisywane, nie nauczył się hutnictwa; no, chyba że nie wiemy jeszcze
wszystkiego o życiu poety.
Pozyskanie rud powierzchniowych nie stanowiło żadnego problemu dla
ówczesnych hutników, na Śląsku jednak już od XIV wieku pozyskiwano
rudę z płytkich szybów, które były często zalewane wodą. Specjaliści potrafiący
odprowadzać wodę z kopalnianych szybów byli cenionymi i poszukiwanymi
fachowcami. Mogli zawsze liczyć na przychylność właścicieli
kopalń, hut i kuźnic.
Omówimy teraz pokrótce technologię pozyskiwania żelaza z rudy.
„Rudę żelazną szczególnej dobroci należy wytapiać w piecu podobnym
niemal do drugiego, albowiem ma mieć palenisko wysokie na trzy i pół
stopy, szerokie i długie na stóp pięć, w środku ma mieć wgłębienie wysokie
na stopę, a szerokie na półtorej stopy. Może jednak być wyższe lub niższe,
szersze lub węższe, według wydajności żełaza z rudy" - pouczał Georg Agricola w księdze „De re metallica"...
...Podsumujmy - siedem takich urządzeń, takich fabryk na wolnym powietrzu,
zainstalowanych było na samej tylko Małej Panwi. A gdzie jeszcze
kuźnice legnickie, żagańskie, toszeckie, bytomskie, pszczyńskie, a także
krzepickie, niwkowskie, olsztyńskie i inne znajdujące się na obszarze korony
Polskiej, które wymienia Rozdzieński w swoim poemacie. Było tego
mnóstwo. Nas jednak najbardziej interesować będą te huty, które położone
są w księstwie Opolskim oraz w sąsiadującym z nim od południa księstwie
Karniowskim, które potem zmieniło nazwę na księstwo Opawskie.
W końcu XV wieku rządzone przez, mówiącego po polsku i używającego
w dokumentach języka czeskiego, Piasta księstwo Opolskie połączyło
się z mniejszym, rządzonym od wieków przez Przemyślidów księstwem Raciborskim.
Połączone księstwa zajmowały obszar prawie pokrywający się
z granicami dzisiejszego Górnego Śląska, nie mówię tu o województwie
Śląskim, ale o geograficznej krainie, położonej pomiędzy Nysą Kłodzką
a Przemszą. Księstwo Opolsko-Raciborskie w XVI wieku było nieco mniejsze
niż ten obszar. Miało jednak coś, czym nie mógł poszczycić się nikt na
całym Śląsku, w Czechach, w Polsce i na Węgrzech - bardzo zapobiegliwego
i świadomego zagrożeń oraz pułapek czyhających na ludzi majętnych,
władcę.
Książę Jan II, zwany Dobrym, świadom był tego, że jego rodzinna
domena to bardzo łakomy kąsek dla wszystkich, którzy chcieliby się gwałtownie
wzbogacić. Sam nagromadził w zamku opolskim nieprawdopodobne
ilości skarbów. Krążyły o nich po całym Śląsku i Czechach legendy. Był
poza tym właścicielem wszystkich kopalń i hut na terenie swoje księstwa,
a w dodatku, świadom tego, że nie ma dzieci i jego poddani zostaną kiedyś
sierotami wydanymi na pastwę jakichś koronowanych łupieżców bez
sumienia, zabezpieczył ich przywileje, wydając dokument zwany Wielkim
Przywilejem Ziemskim. Dokument ten wydany został na rok przed śmiercią
księcia i gwarantował szlachcie, miastom i włościanom księstwa wszystko
to, co do tej pory książę im obiecał i podarował. Oczywiście dokument ten
musiał być zatwierdzony przez króla Czech, którym był wówczas Ferdynand
Habsburg, ale sam fakt, że istniał, dawał mieszkańcom podstawy do
roszczeń w razie prób narzucenia im jakichś ograniczeń. Król Ferdynand,
który był jednocześnie cesarzem, zwlekał z potwierdzeniem Wielkiego Przywileju
całe trzydzieści lat. To wiele mówi o wadze tego dokumentu. Wiele mówi też o nim jego potoczna nazwa, której historycy używają do dziś -
śląska konstytucja.
Nie wiem, czy było w ówczesnej Europie miejsce, gdzie stosunki rodzinne,
własnościowe i feudalne byłby bardziej skomplikowane niż na Śląsku.
Śląsk po śmierci króla Węgier Macieja Korwina był nadal częścią
Czech. Podlegał Władysławowi Jagiellończykowi, o którym w Polsce zwykle
się nie mówi, ponieważ kilka nawet słów na jego temat łamie z miejsca
cały mit jagielloński, którym żyły pokolenia, a który teraz nieco przybladł,
ale odkurza się go jako tę najświetniejszą część dziejów narodowych.
Nie można jednak uciekać od prawdy, choćby była bolesna. Kim był
Władysław Jagiellończyk? Zwykle używa się do opisywania króla takiego
oto eufemizmu: był człowiekiem słabego charakteru. Cóż to znaczy w praktyce?
Bez przerwy, jak wszyscy Jagiellonowie, potrzebował pieniędzy. Rządząc
dużym królestwem, a potem dwoma dużymi królestwami, nie potrafił
wycisnąć z nich więcej niż ze swojego księstwa Opolskiego pozyskiwał
książę Jan. W dwóch bogatych i dobrze zorganizowanych królestwach,
z których jedno - węgierskie było bez przerwy zagrożone przez Turków,
rządził człowiek, któremu brakowało na opłacenie własnych woźniców.
Miasta śląskie wygrywały różne słabości króla, podobnie jak książęta.
Tylko książę Jan z Opola prowadził w miarę niezależną politykę gospodarczą
i niczego od króla nie chciał. Zapewne powodem było nie tylko
to, że zawsze miał pieniądze. Książę Jan miał cały czas w pamięci śmierć
swojego brata Mikołaja na rynku w Nysie i znając doskonale stosunki pomiędzy
królem a miastami oraz innymi książętami, trzymał się od dworu
z daleka. Opolczyk nie był popularny na Śląsku, był zbyt bogaty, zbyt
skuteczny i zbyt sprytny. W młodości na dodatek wraz z bratem został
zmuszony do udzielenia poparcia okupującym Śląsk Węgrom i nie wyszedł
na tym najgorzej, ale nie zyskał przez to przyjaciół wśród innych książąt
śląskich.
Czego by się książę Jan nie tknął, rzecz ta natychmiast zamieniała
się - jeśli nie w pieniądze, to w jakąś widoczną i budzącą zazdrość korzyść.
Udzielał pożyczek i przejmował zastawy za niezapłacone zobowiązania.
W dodatku zastawy te, całe księstwa lub ich fragmenty, natychmiast
zaczynały przynosić dochód. Dzierżawił huty i kopalnie. Pobierał myto
i opłaty za handel. Słowem wyciskał grosz ze wszystkiego. Jak mówi stare
przysłowie - nawet z kamienia.
W dodatku nie miał dzieci. Wszystkie te okoliczności sprawiały, że musiał
się bardzo pilnować. Król Władysław był może słabym człowiekiem,
ale chętnie słuchał rad silniejszych i bardziej zdecydowanych. A kiedy już
ich wysłuchał, mówił dobrze. Potem zaś leciały głowy ścinane w montowanych na chybcika procesach, zdarzały się dziwne zgony w operetkowych okolicznościach i wszystko układało się tak, jak to sobie wymarzyli w zaciszu
swoich komnat i sypialni królewscy klienci. Król ponadto popierał
ekspansję Hohenzollernów na Śląsk. Najbardziej zaś popierał synów swojej
siostry Zofii wydanej za mąż za margrabiego Fryderyka von Ansbach
- Georga i Albrechta. Tego samego Albrechta, który złoży potem hołd
w Krakowie jego bratu Zygmuntowi.
Ekspansja Hohenzollernów na Śląsk była przedsięwzięciem przemyślanym
od początku do końca. Nie sposób uwierzyć w to, co pisze Zygmunt
Boras w książce „Związki Śląska i Pomorza Zachodniego z Polską w XVI
wieku" „Ubogie księstwo (Ansbach we Frankonii, dziś Bawaria) nie starczyło
dla licznego rodzeństwa i dlatego starał się ojciec tak pokierować losami
swych synów, by na obcych dworach szukali drogi do kariery politycznej"...
-